Umęczone wiatrem
Wyszły z lasu, z wielkim spokojem, bez pośpiechu. Beztroski czas zabawy na pustynnym jeszcze polu. Potyczki, przepychanki, wyścigi. Starsze i młodsze. I nagle zerwał się wiatr, który wieje do teraz. Omotał im poroża. Zawirował. Nasypał w oczy suchego pyłu. Zdezorientowane, zdziwione, zaskoczone. Tuman kurzu zawiesił na nich tiulową zasłonę. Nie jakąś delikatną, nie jakąś przyjazną ale ostrą, piekącą, dokuczającą. Zaczęły się kręcić, przystawać, zwalniać. Nie wiedziały zupełnie co począć, a Eol rzucał w nie nowym pyłem. Jakby dmuchał mąkę z szeroko rozpostartej dłoni. Płowym w płowe. Nagle jeden z większych podmuchów zasłonił pustynne zbocze. Przerażone, jeden po drugim, długimi skokami zaczęły uciekać do najbliższego lasu. Oddech dzisiejszej aury gonił je jednak do najbliższych drzew, do skraju lasu. Pył nie wkraczał między dęby i głogi. Zatrzymywał się na ścianie drzew, gdzie daniele znalazły schronienie i wytchnienie. Chwila przewrócona wiatrem. Idzie zmiana.
Na lepsze miejmy nadzieję. Chcę ciepełka, słońca, by zielono w końcu już było i pachnąco. Chcę włożyć powiewną sukienkę i sandały, koszyk na rower i w drogę hen, hen daleko pojechać sobie.