Odchodzenie
Mglisty poranek przykrył sobą wszystkie myśli, zdarzenia i sceny. Błądziłem. Tło wszędzie takie same. Przez mleko wychodziła czasem tarcza słońca. Zgaszona, idealnie okrągła. Brakowało tylko spektakularnych protuberancji. Nic jednak dramatycznego się nie zdarzyło. Jak w życiu. Wybuchy zdarzają się tylko czasem i to jeszcze trzeba umieć je zobaczyć. Mijałem kolejne konary drzew, zachwycałem się jesionami, które w końcu otrzymały solidne oświetlenie dla swych wyniosłości. Jakiś gil wysoko pod niebem obrabiał nasiona jesionu i brzdąkał czasem, jak ostatnia struna w cytrze. Posiane oziminy prowadziły małe zielone dróżki w otchłań mgły. Zieleń w paski. I nagle ona, stara grusza oblana mlekiem z obolałymi ramionami. Gdy miałem pięć lat marzyłem aby na nią wejść, wszedłem. Czułem się wtedy jak podczas pierwszego lotu samolotem. Było tak wysoko, strasznie trochę. Później bywałem z moją gruszą jeszcze wiele razy. Nocą wabiłem do niej puszczyki, które siadały na ramionach i spoglądały na wielką mysz siedzącą pod pniem. Piszczałem przykładając palec do ust, a sowa dziwiła się, że ogromny ten gryzoń i kręciła z niedowierzaniem głową. Grusza była zawsze dobrym atrybutem do księżycowych pełni, do zaćmień księżyca i wszelkiej aury, która akurat odstawała od standardów. To takie drzewo jak ciężki mebel. Skoro już jest to się go nie przesuwa. Trochę zakurzony, ale z historią. Jesienią obsypywała polną drogę malutkimi ulęgałkami, które dopiero po wysuszeniu nabierały smaku i egzotyki. Surowe były nie do zjedzenia. Choć, w czasach gdy krowy jeszcze chodziły na pastwiska, była przystankiem mlecznych zwierząt, które lubowały się w zbieraniu cierpkich spadów. Nie ruszał tej gruszy nikt. Trochę takie święte drzewo w dolinie. I przyszedł wiatr, i złamał zmęczone ramię, i złożył w oziminach. Czułem się dziś jak na SOR w szpitalu ortopedycznym. Taki ostry dyżur w Zakopanem, podczas narciarskiego szczytu. Otwarte złamanie. Drewno przerośnięte strzępkami grzybów z owocowym zapachem pomieszanym ze świeżością otwartej rany. Grusza odchodzi na raty, trochę każe stanąć przed upływającym czasem, trochę zatrzymuje w dokładnie w miejscu. We mgle jej czarne kończyny wyglądały jakoś tak dostojnie, oparte na ciągle jeszcze silnym pniu, do którego przez dziuplę wrzucałem w dzieciństwie małe kamienie, które spadając do wnętrza dudniły grając wewnętrzną muzykę drzewa. Potem w dziupli pomieszkiwały dudki, które na piaszczystej drodze urządzały sobie entomologiczne marsze. Zobaczyłem w tym drzewie dziś trochę swoich lat. To nic, że trochę już poobłamywana, ale ciągle jeszcze trwa, jeszcze rośnie, jeszcze gruszkami sypie. Może teraz te owoce już słodsze, a może to tylko reakcja na gorzkie wiadomości lejące się z mediów. Nie wiem. Patrzenie na trochę własne drzewo daje sporo energii by opierać się huraganom, by wygrzewać się w słońcu, by żyć, rozwijać się, by zabliźniać rany i na koniec oddawać siebie innym. Dawać to wszystko co gromadzimy przez lata. Mój sąsiad, którego bardzo lubię, przypomina mi na wszelkich pogrzebach: „Bogaty gówno zabierze, biedny gówno zostawi”. Więc, trzeba żyć jak to drzewo. Robić swoje, cieszyć się wiosną, rodzić latem, otaczać się pięknem jesieni i czekać na każdą kolejną zimę, która mimo, że mrozi daje też sporo wytchnienia. Życia równoległe, z drzewem, z czasem. Przemijanie ma sens, daje miejsce innym.
No tak, ale przywołuje ogromną tęsknotę i smutek.