Z chóru anielskiego się urwał…
Mróz, przynajmniej nocą, przed porankiem czułem powiew wyżowej pogody. Pod nogami skrzypiący szron, a pod woderami pękający na moim bagnie lód. Przynajmniej ten dzień. Schowałem się na czas jakiś w bagiennej głuszy, kiedy na niebie świecił jeszcze Duży Wóz, a z nieba leciały roziskrzone bolidy. Cienie żurawi przecięły niebo nisko nad moją głową. Cisza. Za plecami, na wschodzie ktoś zaczął wylewać róż na horyzont. Ciemność jednak trzymała się w moim dołku i tylko szara poświata pod różową sferą próbowała zaglądać w oczerety. Pierwszy odezwał się bębniący czarny dzięcioł i sikora uboga zaczęła swoje nawoływania. Z wierzb krzyczał zaaferowany nadchodząca wiosną dzięcioł zielony, a pierwsze kruki zrobiły lustrację terenu. Świat stawał się żywy. Jeszcze tylko poranny samolot do Azji uciekał z ciemności zachodu w świetlisty wschód i wtedy, gdzieś zza trzcin zaczął dobiegać mnie głos jakiś anielski, trochę zza światów. Nieoczywiste gulgotanie. Anielski po większym balu w niebie, bo krzyczał okrutnie głośno, jakby wracał właśnie z niezwykłego wydarzenia. Uśmiechnąłem się i pomyślałem, że to jeden ze szczęśliwych Serafinów urwał się ze swego chóru i biegnie cieszyć się jakimś nagłym szczęściem na swoje uroczysko. Nie był to jednak Anioł. Nie miał trzech par skrzydeł jak na Serafina przystało. Ten odziany był w szare szaty i trochę czerwieni na głowie (nawiązującej jednak do tej grupy aniołów). Czułem, jak blisko to stworzenie z jedną parą wielkich skrzydeł do mnie podchodzi. Jeszcze za zasłoną szarej nocy, jeszcze za zasłoną oszronionych oczeretów. Stąpał równym, miarowym krokiem. Wyprostowany, dumny. Był u siebie. Otrąbił moje/jego bagno i niczym tańczący tango strzelił mi promenadę przed oczeretami. Cofał się, podchodził do przodu, prostował. Krok do tyłu. Pomyślałem w pierwszej chwili, jako osoba trzymająca aparat – „szkoda, że tak jeszcze ciemno…”, po czym moje myśli mówiły coś innego: – „cudownie, że wyszedł właśnie teraz, nie wcześniej, nie potem”. Był tak blisko, a jednak bardzo daleko. Na wyciągnięcie ręki…no, aż tak to nie. Spojrzał, cały jego świat zamarzły zionął chłodem. Nic tu po nim. Odleciał zanim słońce wzeszło na dobre i dołączył do tych, co na kukurydziskach.
Ma pan dar pięknego opisywania przyrody,a to dzisiaj wyjątkowa rzadkość .W czasach,w których wiele osób posługuje się krótkimi,zwięzłymi zdaniami,taki opis potrafi poruszyć wyobraźnię i sprawić,że czytelnik może poczuć się tak,jakby oglądał to własnymi oczami.Bardzo dziękuję!
to ja dziękuję
Przystojny jegomość i jaki poważny.