Armagedon na ugorze i Charles Baudelaire
Miał być piękny zachód słońca. Kolory czerwieni, kiczyk. Miało być tak jakoś czysto romantycznie. Stałem na górce z piaskiem wyłażącym z rozebranej do naga ziemi i przymierzałem się do panoramy… Gdzieś w rozecie ostów/ostrożeni lepiej je dziś nazywać na potrzebę wpisu budakami, zobaczyłem pierwszą martwą mysz. Dla wyznawców systematyki dodam, że myszarka to była. Potem, na rachitycznych, rozrzuconych jak na pustyni szkieletach starych słoneczników znalazłem kolejną, zastygłą w końcu życia mysz. Myszarkę dla tych, co chcą mieć myszarkę. Potem już nie szukałem kolejnych. Krew na pyszczku była jakaś taka drakulska. Obok, schnące topole z jemiołą, z których wyskoczyło jedno życie. Jeden przedwieczorny paszkot szukał tu jagód jemioły do zjedzenia. Pustka i bezkres wpadały do głowy jak fragment „Wzlot” z „Kwiatów Zła” Charles’a Baudelaire’a:
„Kto jak skowronek myślą w lazury
Wylata rankiem pełen swobody;
Kto zdoła spojrzeć na życie z góry,
Pojąć szept kwiatu, mowę przyrody!”
Wyciągnąłem przebudowany aparat do fotografii w podczerwieni ii zacząłem dokumentować środowisko po wybuchu supernowej. Obrazy jak po pożarach w Australii. Przewrócona rzeczywistość, spełzłe kolory śmierci, nieostre rysunki. Jak po jakiejś dawnej bitwie, po jakimś Wiedźminie, albo Gandalfie. Zło czaiło się wokół. Mimo przyzwoitego zachodu słońca, świat na odartej z roślinności górce zastygł w swej brzydocie, z turpistycznym zapisem śmierci. I do tego ten wiatr, i takie ciepło piekielne idące z południa. Brrr, pojąć mowę przyrody…brrr
Niebo jest teraz gwiaździste, chociaż ponuro strasznie. Wschód słońca 7:39 cieszy.
Niefajne.