Rzekotki wieczór zalotny
Zza lasu krzyczały jeszcze żurawie, delikatny szum wiatru kręcił lokami kwiatostanów osikowych, a słońce zaczęło delikatnie muskać szczyty pagórkowatych młodników. Cała łąka napełniła się złotem, a w powietrzu falowały rozleniwione kosmyki topolowych wat. Zaniepokojony srokosz cykał na pobliskiej brzozie, a za plecami kukała kukułka, sprawdziłem drobne w kieszeni. Z połamanych, suchych kikutów brzóz jęczał krętogłów. Na kilku olchach, tuż przy trzcinach zlatywały się na nocleg potrzeszcze, a potrzosy snuły się jeszcze, po starych łodygach trzcin. Mała kałuża wysychającej wody zakwitła jaskrami wodnymi, między którymi grała już orkiestra dęta kumaków. Powietrze gęstniało od światła, zapachu bagna i głosów. Gdy słońce musnęło drzew, nagle jakby włączone specjalnym, tajemniczym guziczkiem zaczęły odzywać się złote rzekotki. Jak w wannie, w kąpieli, w jakimś cudownym płynie rozpoczęły swoje zaloty. Rekrekotanie rozbrzmiewało falami. Głośno, cisza, niepewny solista, cisza, cały chór i tak na okrągło, aż do zakołysania dnia przed nocą. Jedna, a w zasadzie jeden, napełnił swoje dudy i rozpoczął swoją arię. Opera zagrała na łąkach. Rozejrzałem się wokół, nikogo w garniturze, fraku czy małej czarnej. Opera bez widzów. Usiadłem w umorusanym moro z gołymi stopami zanurzonymi w kwiatach i płaziej wodzie, i zostałem tak z nimi do nocy. Do koncertu kumaków i rzekotek dołączyła ropucha zielona i roztargniony żuraw. Zalotny wieczór trwa.
Zazdroszczę koncertu:) Piękny opis. Zaitrygowało mnie zdanie: “sprawdziłem drobne w kieszeni” Miały być na bilet?
nie raczej na wróżbę