Wilcze spojrzenia
Przyszedł mróz, śnieg sypał w nocy. Nad ranem zaczęły wędrować na zachód wielkie klucze żurawi. Czyste niebo napełniało się klangorem i szarymi krzyżami tych ptaków. Łania z cielakiem wędrowała leśną drogą. Nic poza jesienną zimą nie działo się wokół. Cisza. Tylko klangor z nieba nierealnie rozlewał się po sklepieniu niebieskim. Na wielką łąkę wybiegły przepłoszone trzy młode byki. Nawet mnie nie widziały. Wbiegły w wielkim pędzie w trzcinowiska podnosząc dziesiątki ukrytych krzyżówek. Wiedziałem, że nie warto wracać, tylko trzeba iść na spotkanie. Blisko godzinę zaglądaliśmy sobie w oczy. Wydawało mi się, że są tylko dwa. Potem byłem przekonany, że trzy. Ostry zapach świeżych i ciepłych wilczych odchodów roznosił się leśnym duktem. Mocny, nie do pomylenia. Zastanawiałem się co jadły bo wyglądało na biegunkę. Przemknął mi przez drogę kolejny, potem znów trzy, i jeszcze jeden i jeden. W sumie było ich pięć. Przechodziły przez zaśnieżone jeżyny jak przez alaskańskie borowiska. Widać było ich ośnieżone karki i nic więcej. Tu już nie było przypadkowego spotkania. Przecinaliśmy sobie drogę kilka razy. Zaglądaliśmy sobie w oczy. Czułem ich zapach, szmer w jeżynach. I ten charakterystyczny cichy skowyt przy ucztowaniu. Zostawiłem je oczywiście leśnym zimom, a sam wróciłem do swojej pracy. W ostatnich tygodniach jakoś widzę je czasem, ale dziś takie spotkania nawet na dwadzieścia metrów dały sporo radości. I jak one bardzo boją się ludzi. Bardzo.