Wyszły kozy ku niebu
Szukają siebie nawzajem. Wokół wielkich dębów kręci się ich świat. Wyszły po tułaczce z wielkiego pnia. Cztery lata w labiryncie dębowych naczyń. I są. Jedyne co mają, to złudzenia, że mogą siebie mieć. Co mają zrobić? Jak bez siebie żyć? On czeka na pniu, na gałązce przy pniu, na korze pnia, na sęku. Ona nieśmiało wychodzi na zazielenioną korę, na scenę, na której za chwilę toczyć się będzie miłość. On w swoim czarnym smokingu podążą ku niej. Okryją się nocą. Schowają przed dzięciołami. Czekają nieruchome w zachodzącym słońcu. Czekają by zacząć. Jakieś chemiczne esesmesy wędrują z anten do anten. Coś się tli, i wtedy on, i wtedy ona, i wtedy oni. On trochę większy, ona w czarnej sukni. Zdobione karki rzeźbą wykwintną. Pojawia się trzeci, dolatuje, chowa koszulę z miodowych skrzydeł pod poły fraka. Odbiera jakiś tajemniczy esemes, odlatuje. To nie jego ona. Ten jej, ogrzany zachodzącym słońcem schodzi z przybyszowej na pniu gałązki i od razu ściska ją wszystkimi sześcioma rękami i nogami. Ona zamiera w bezruchu, on wprawnie łączy odwłoki i wtedy robi się ciemno, i chciałbym więcej opowiedzieć, ale w tej ciemności poszyli obydwoje w korony dębu. Nie wiem co tam się dzieje. Co z nimi. Zdradzę tylko, że nocą są bardzo aktywne, tyle że w świetle latarki stają się tylko chińskimi podróbkami naturalnych oryginałów. Cieszę się, że mogłem patrzeć. Wiem, wiem podglądanie nie fajna sprawa, ale co zrobić jak świat ożywa na moich oczach.