Zaskakujące spotkanie
Zazwyczaj uciekają w popłochu. Tego znam od jakiegoś czasu, ale nasze spotkania były bardzo powierzchowne, wręcz służbowe. On szedł swoją drogą, lub furkotał nad polami. Ja zazwyczaj szedłem w pewnej odległości i dystans pozwalał nam na bezpieczną relację. I nagle, i w końcu, i tarach. W pierwszej chwili pomyślałem, że coś mu się stało, że leży w skibie czarnego jeszcze pola. On jednak postanowił się mnie nie bać. Obnażony w lampce zachodzącego słońca. Prężył pierś. Patrzyliśmy sobie w oczy. On piękny, elegancki, no jakby z Warszawy jakiejś, albo spod Warszawy co najmniej. Wodził delikatnie dziobem, mierzył, przyglądał się i zapewne miał ubaw z moich zdziwionych oczu. Myślałem, że to tylko chwila, jakieś odrętwienie, sen z otwartymi oczami, ale nie. Chwile zamieniały się w długie epizody, a te w całe kwartały uciekających godzin. I do tego jeszcze nieuchronność nocy, potrzeba ukrycia przed drapieżnym światem. Cóż, rozmowa trwała dalej. Naturalnie, jakbyśmy znali się przynajmniej od liceum. Umorusany dziób zdradzał miłość do pól i łąk, a piękna suknia zamiłowanie do elegancji. Przyćmiewał szarość nie tylko pola, ale całego zabieganego dnia. Wiem, wiem ktoś powie, że to bażant tylko, ale ja Wam powiem, że ten był magiczny. Przeszywał wzrokiem, ukazywał swą wielkość i kroczył jakby w zwolnieniu. Mądry jakiś. Był u siebie, na swoim. Kto mu zabroni. Zrobił mi wielki, kolorowy prezent. Na koniec odszedł spokojnie, odwrócił się jeszcze, spojrzał i fruuuu, odleciał do swego wiosennego już świata. A ja stoję, patrzę i próbuję zrozumieć. Dlaczego zawsze fruu, a nagle niekończące się spotkanie.