rozbudzony poranek
Z czarnych ołowianych chmur lało się jeszcze sporo ciepłego deszczu, który zamieniał skamieniałą wodę w grząskie błoto. Pod warstwą roztopów mróz trzymał nadal każdą grudkę ziemi. Mróz strażnik dawnych zim. Grudzień zbliżał się ku końcowi a pogoda nie mogła się zdecydować czy robić z siebie wariatkę i udawać wiosnę czy wrócić do zimowego spokoju. Niebo zlewało się z górą. Ta leżała niewzruszona. Inicjatywę przejęło słońce przeciskając się przez kołdry ciężkich stratusów. Muskało plecy góry pojedynczymi promieniami, które w tym otaczającym zewsząd świat chłodzie rozpalały zaoraną grań. Sunęło wolno ku górze, ku gładkiemu szczytowi, którego rozjechana morena czekała na każdy impuls ciepła. Poszarpane tarniny nie mogły przebić się do obrazu poranka. Zginęły w ciemnościach. Chwila nie trwała jednak zbyt długo. Wszystko było snem, wyrwanym z rzeczywistości epizodem piękna. Tak szybko jak żar wschodzącego słońca się pojawił, tak szybko całą nadzieję ugasiły niskie deszczowe chmury. Chwile nigdy nie trwają całe wieki. Trzeba zatrzymać się na chwilę, a potem iść ku powszedniości dnia.