Słuchać, nie zawsze znaczy usłyszeć
Kropla biegnie po trzcinowym listku, ocierając się o kurz i karby na wysychającym fragmencie rośliny. Kolejna uderza w bagienne rozlewisko czyniąc wielki wybuch na granicy słyszalności. Jedna, dwie, trzy, potem sto, tysiąc, milion. Nocny deszcz z poetyckiego szeptu zamienia się w krzyk rodem z horroru. Jednak czy było cicho, czy było jak przy startującym odrzutowcu nie słychać było dotyku stóp, kogoś kto przechodził przez namuliska. Oczy zostały wyłączone przez najciemniejszą ciemność listopadowej nocy. Jednego zmysłu mniej, większe pole dla wyobraźni. Monotonny zapach gnijących szczątków i mułu przelewany deszczem, oszukał nos na dłużej. Kolejny zmysł otumaniony. Ręce przy sobie, bo jak dotknąć całe bagno, czyli dotyku też brak. Wibrysów nie ma. Zostają wyłącznie uszy, które potrafią okłamać nas samych. Trzask łamanego źdźbła trawy może otrzeć się o zawał serca. A co dopiero pękająca gałąź? Noc zaciera granice. Najważniejsza granica to granica zaufania, do kogoś, do samego siebie, do doświadczenia, które wcześniej zbierało informacje podczas chodzenia nocą po bagnie. Czerń nocy z czernią deszczu, to czarna czerń. Słuchasz, ale nie słyszysz. Słyszysz ale nie da się tego słuchać. By zrozumieć, nie wystarczy słuchać, trzeba usłyszeć. Jesienią nie ma zbyt wielu odniesień dźwiękowych w nocy. Listopadową jesienią jest ich jeszcze mniej. Nagle słyszysz mlaskanie. Uff… znany dźwięk kłapiących zębami dzików. Jaki przyjazny! I te pomrukiwania, chrumy, chrumki chrumaki. Spokój i poezja ogarnia cię bez oczekiwań na więcej. Proste jest bycie w znanym i osłuchanym środowisku. I kiedy już cieszysz się, że znów oswoiłeś ciszę nocy, z pobliskich wyczyńców dobiega jakiś pojedynczy skowyt?, szczek?, szczęk?, zaśpiew? Ciarki przechodzą całe ciało. Czapka opada na mokre od deszczu oczy. To nic, że twoje uszy słyszały to setki razy. Nie z trzech metrów jednak. Odgłos z bliska jest już czymś więcej niż tylko zwykłym ujadaniem lisa, które obnażyła fotopułapka. Odgłos z bliska jest jak lemiesz pługa, który rozrywa leżącą przez miesiące glebę i odkrywa w niej lęki i zachwyty, piękno i brzydotę, muzykę i hałas. Doświadczenie samotności w środku ciemnego lasu, można porównać do mierzenia się z maratonem własnej wyobraźni. Owszem jest adrenalina, która walczy z kortyzolem, jest moc, ale jest też czynna gadzia część mózgu, która mówi uciekaj. A ty stoisz, uśmiechasz się i myślisz sobie, że nie da się wyłączyć pierwotnych odruchów, które przez tysiące lat ratowały ludziom życie. Najczęściej przed ich własną wyobraźnią. Jednak lepiej dmuchać na zimne. Ewolucyjna zdobycz unikania konfrontacji trzyma gatunki przy trwaniu w czasie.