Co widział krasnoludek w potłuczonych okularach?
Nie mam dziś siły na prima aprilis. Otaczająca nas rzeczywistość, natłok sprzecznych informacji i ten szum z mediów zepchnął mnie zupełnie na ziemię. Dosłownie. Daleko od liczb, statystyk, które leją się z nieba i pokazują wiele smutku, wszedłem w świat mrówek, pluskwiaków i krasnoludków. Tam gdzie słońce wydaje się być jeszcze wyżej, a drzewa stają się gigantycznymi nogami przybyszy z odległych planet jest sporo spokoju i czystego powietrza. W budzącym się do wiosny lesie ruch już wielki. Mrówki taszczą wijącą, się małą gąsieniczkę. Horror pod trawą trwa w najlepsze. Niczym w filmie „Delikatesen” czarny humor przemykał prosto do mrowiska. Kleszcze sunące po gałązkach poszukiwały stałocieplnych przyjaciół, przynajmniej na tydzień, może dwa. Z bliska jednak te ośmionożne stwory stawały się postrachem myszarki leśnej, która pod przebiśniegami miała wejście do starego korzenia. Malutkie wampirki przenoszące pakieciki prezentów w postaci borelioz i innych zapaleń mózgu. Pod miodunkami niczym nocna ćma skradał się pluskwiak, roztaczający pozornie przyjemną woń, która przeganiała wszystkie natrętne krasnoludki. Słońce już za drzewami, ciepło tuliło złocie do snu, a zawilce okrywały się własnymi kołdrami ciepłych płatków. Zabiły też dziś po raz ostatni wielkie dzwony śnieżyc, a malutkie świece przekwitających miodunek kwitły w lichtarzach z zielonych kielichów. Ze wschodu nadchodziła ciemność niechybnej nocy. Botaniczna architektura kwiatów zmieniała położenie i zamykała parasole rozświetlających dzień latarenek geofitycznych ozdób wiosennego lasu. Świat jakby zamarł, wirował w przylaszczkowej polanie i odchodził, gdzieś w ciemną otchłań przyszłości. Każdy kwiat, chciał jeszcze zdążyć, chciał polizać ostatni promień słońca, zanim się zmieni, zanim odejdzie. Długie cienie drzew reglamentowały światło na dnie lasu. Rośliny, które od wczesnego wschodu miały najwięcej światła, teraz tkwiły już w ciemnych językach cieni za drzewami. Losowość sytuacji, ten ma światełko, ten nie, ten przez chwilę, tamten już tylko zamoczył krawędź płatka w życiodajnej energii słońca. Nie wiadomo na co patrzeć, gdzie zajrzeć, komu poświecić choć chwilę. Ulotność popołudnia. Ucho przy samej ziemi wyłapuje budzące się i maszerujące gdzieś spod liści owady. W powietrzu małe duszki muchówek malowały jeszcze serpentynki. I jeszcze tylko doleciał on. Pękaty trzmiel, który przysiadając na złociach pochylał je swoim ciężarem do ziemi. Wypijał słodycz przed nocą i leciał do kolejnej, którą wybudzał z nadchodzącej nocy i czerpał z niej zapasy najbliższe godziny. Ociężały trzmiel napełniał swoim hukiem otoczenie tak bardzo, że kiedy znalazł się przy uchu zagłuszył grające wysoko na drzewie drozdy śpiewaki. Pozamiatany słońcem las, przed nocą nabierał chłodu i zatapiał się w hipnotycznym śpiewie rudzika. Jakby ten chciał ogłosić wszystkim, że noc już włada nadziemiem i za chwilę ogłoszą capstrzyk. Potem już tylko czas sów i nietoperzy. Wyjdą ci z dużymi oczami, a reszta schowa się w zakamarkach leśnej puszczy. Dobranoc.