Subtelność zapachu tuż na wilgotnym murszem
Mokra, wilgotna gleba w olchowym lesie. Wysięki wody w źródliskowym uroczysku. Pierwszy zapach to woń manganowego cieku, który trzeba przekroczyć by znaleźć się w raju. Ziemisty, żelazisty i wyraźny zapach murszu to jakby nuta głowy w perfumach. Wchodzisz i pierwsze co czujesz to mursz. Ten najczarniejszy element źródliska. Po drodze, jeszcze z ciężkim sprzętem na plecach i w dłoniach, zapach zaczyna się zmieniać i mieszać. Czuć świeżość wzrastających pokrzyw, zapach kory olch, świeży wykrot brzozy odsłaniający nieco piekieł. Biesów tam jednak nie ma. Tam jest tylko zapach olsu źródliskowego, odpowiednik nuty serca. Z odrobiną zapachu hub na leżących i omszonych konarach i pniach. Jest ale go nie ma. Jest niczym most między mocnym zapachem bagniska i tego co czai się u stóp wielkich olch. A tam łany śnieżyc rozsiewają delikatesy dla nosa. Im niżej nos, tym bardziej czuć nutę głębi. Nieco słodki, kwiatowy zapach śnieżyc ścieli się tuż na wilgotną glebą. Dopiero gdy nos leży obok łanu czuć intensywność tego subtelnego zapachu. Z czasem walczyć trzeba tylko z przyzwyczajeniem nosa do otocznia. Trzeba na nowo przejść przez wszystkie nuty by wrócić do delikatu śnieżyc. Ulotność, chwila i całkowite odcięcie od cywilizacji kreują śnieżycowy moment i jego unikalność. Zauroczony tym białym światem zostałem pośród olch do wieczora, kiedy to pierwsza słonka pociągnęła za sobą zasłonę nocy.