Chrup, chrup – podjadanie po zmroku!
Czarna wody Odry. Po słońcu już dawno nie było śladu, a ciężkie, śnieżne chmury postanowiły uruchomić białe żniwa. Ziarnek śniegu spadały wokół. Wszelkie życie skulone, zmarznięte i oczekujące na coś ciepłego. Wszelkie poza bobrem. Wysoki stan rzeki daje dostęp do nowych żerowisk. Zimą, świeże wierzbowe witki to bobrowy rarytas. Chrup, chrup rozchodziło się po okolicy. Czarny jak smoła, wielki gryzoń obgryzał wierzbowe łyko. Chrupał i chrupał. Gdy bielić zaczynała się gałązka, wypuszczał ją w nurt rzeki i płynął po kolejną rózgę. Wracał jednak w to samo miejsce by się posilić. Swoje prezenty traktował inaczej niż my. On zjadał opakowanie gałązki a już sama zawartość go nie interesowała. Patrzyłem jak znikają kolejne zdobycze i trochę z przerażaniem myślałem o pancernym układzie pokarmowym, który musi to przez siebie przepuścić. Od razu w oczach stanęły mi odchody bobrów, które wiele lat temu na zamarzniętym Bobrze w lubuskim miałem okazję oglądać. Kulki z trocin…brrr. No cóż bóbr chyba czasem marzy o rozwolnieniu. To oczywiście głupie żarty. Sam bóbr na rzece to cudowny symbol odradzającej się natury. Ten koleżka potrafi (niechcący) stworzyć siedliska dla dziesiątków gatunków roślin i zwierząt. Chrup, chrup!