Sopel lodu
W końcu zima zaczyna objawiać swoje atrybuty. Po dzisiejszej nocy, kiedy to wiatr rozkręcał się na froncie atmosferycznym zaczęły tworzyć się pierwsze sople. Zaskoczyła mnie prędkość tych objawów. Po jednej nocy sopel osiągnął osiemdziesiąt centymetrów. Mróz i krople wody mają swój rytm. Coś co w jaskiniach dzieje się przez tysiące lat, tu namiastkę stalaktytów uzyskujemy w kilka godzin. Tyle, że efemeryczności nie da się zatrzymać. Ulotność sopli kryje w sobie zachętę do ich oglądania i podziwiania praw fizyki. Zamarzanie, ciążenie, przyciąganie, zmiana stanów skupienia. Proces zachodzi, ale sam proces nie przejmuje się tym, że zachodzi. Samoistna rzecz. I dopiero mózg musi zauważyć zmianę. Zachwyci się, lub przejdzie obok bez spoglądania na sopel. Mnie te sople zawsze zachwycały, a strącanie ich było w dzieciństwie moją ulubioną zabawą, za którą zawsze byłem ganiony przez rodziców. Ja rozumiałem, że taki sopel może zabić, ale kiedy drewniane grabie zwalały całe rzędy sopli działa się muzyka, dzwoneczki lodu najpierw grały przy dachu, a później tuż przy ziemi kiedy roztrzaskiwały się na lodzie. No niebezpieczne, fakt, ale bardzo zajmujące. Ot taka refleksja z tęsknoty za prawdziwymi zimami.
U mnie jest teraz prawdziwa zima, najprawdziwsza, mróz i śnieg jest i wali dalej. Krajobraz zimowy jak w Hiszpanii.