Lepiężnikową łąką
Wiejący wiatr przesuwał stopy pośród różowego lasu dziwnych stworów. Szyszkowych dziadków podążających na brzeg niewielkiego strumyka, który zbierał swe wody z zawieszonego na stoku moreny źródliska. Czułem się jak Guliwer wśród liliputów. Bałem się, by nie zrobić żadnemu z nich krzywdy. Delikatne przylistki falowały w podmuchach wiatru, a słodki, delikatny zapach wydobywał się czasem jak po pryśnięciu z atomizera perfumy. Przyjmijmy, że to powszechnie znana i wyraźna nuta Coco Mademoiselle, zresztą podobnie jak ona, dziś działały delikatne lepiężniki. W tym lesie niezwykłości, gdzie wszyscy różnią się i wiekiem, i wzrostem i w ogóle rozmiarami, w oczach pojawiło się całe społeczeństwo. Jedni samotni, inni w grupie, reszta ciśnie się po wodę w strumieniu, ktoś nawet wszedł do wody, jeszcze inny buduje już parasolowaty domek z powiększających się liści. Latem znikną zupełnie różowe ludki, zapadną się gdzieś w podziemne światy a na lepiężnikowej zakrólują bujne, walczące o słońce wielkie domy. Zmieni się zapach na duszny, nieprzystępny i ciężki. Tylko winniczki, pomrowy i inne mięczaki zaczną czuć się dobrze pod osłoną zielonego dla nich nieba. Dziś jednak zatrzymałem się w różu, w spopielałym arcydziele francuskich koronek szumiących w powiewach delikatnego wiatru. Później już nie był taki delikatny, dmuchało strasznie. Cała łąka zatrzymana w pastelowej poświacie grała mi swoje różowe tango. Czas różowej ciszy, różowej miękkości w otoczeniu wilgotnych murszów źródliska. Zabrałem ze sobą trochę tej niezwykłej magii, niczym różowe usta z pokazu ekskluzywnej mody, gdzieś w Paryżu, Trzcinicy, Pawłoszewie a może nawet Londynie. Brudny róż rozlał się na dobre w całej głowie.
Piękne fotografie.