Kwiaty, kwiaty, kwiaty i …zapach…
Tak można by opisać to, co dzieje się właśnie na źródliskach, w łęgach i na skraju olsów. Oczywiście wszędzie w rozproszeniu, wszędzie dość rzadki, ale pięknie już kwitnie. Przy wawrzynku trzeba usiąść. Dać sobie czas, pomyśleć o tym, co nas najbardziej dotyka i poczekać. W zasadzie już po pierwszej minucie zapominamy o zadaniu do wykonania i skupiamy się na różowych kwiatach, kwiatach, kwiatach i …zapachu… Kto nie zna tego zapachu ten trąba, jadąc Gombrowiczem. No właśnie, przy wawrzynku wracają dobre myśli i trochę książkowych bohaterów się pojawia, a upojny zapach, choć dość delikatny koi ciemne chmury. Nie miałem zbyt wiele czasu i zdałem sobie sprawę, że podobnie jak do śnieżyc, przyjeżdżam też każdego roku do wawrzynka. Różowy ołtarzyk, chwil kilka na pomyślenie, zapadające się w błocie gumowce. Jakieś przekleństwo pod nosem, że znów się wlała woda na plecy (z dołu!!!). Rytuał! Zawsze to samo! Oczywiście trzeba zrobić fotografię, choć tych z lat poprzednich, aż tak nie brakuje. Jedyne, czego mi dziś brakowało do wawrzynka, to latolistków cytrynków i pszczół. Za zimno. Ot i spotkanie z wilczymłykiem odbyło się zgodnie z corocznym harmonogramem. Ten to już kwitł i wcześniej. On ma swój kalendarz.