Grzyby Darwina z Chile
Kiedy po miesiącu przebywania w okolicach Antarktydy wróciłem do kolorowego świata, przeżyłem pewien szok. Szok eksplozji barw. Gdy zakotwiczyliśmy w Puerto Williams na Isla Navarino, wyszedłem wcześnie rano (szaro-buro jak dziś za oknem) w góry. Cieszyłem się znów lasem, tym razem deszczowym z pięknymi bukanami – bukami południowymi. Krążyłem po zaroślach i piąłem się wyżej i wyżej. W pewnym momencie, otumaniony jeszcze wielorybami, pingwinami i albatrosami, moim oczom ukazały się „mandarynki”. Spragniony świeżych owoców szybko przekonałem się, że mam do czynienia z czymś innym. Wziąłem do ręki piłeczkę do golfa i już wiedziałem, że cytrusy to nie są. Rozłamałem, polizałem i czekałem na reakcję. Nic się nie wydarzyło. Wróciłem na jacht Selma Expeditions i zaglądnąłem do swoich książek. Okazało się, że to grzyb Cyttaria darwinii, który przerasta drewno buków południowych z rodzaju Notophagus. W lasach typu „lenga” jest on dość pospolity i…często ponoć jedzony. Niegdyś, gdy żyły tu plemiona Yamana, Ona, Alakaluf i Selk używanie tych grzybów w diecie było bardzo ważne. Dziś dzięki działalności białego człowieka tych ludzi w zasadzie już nie ma…grzyby nadal są i przypominają o okrutnym losie Indian z Końca Świata.
Piszę o tym wszystkim również dlatego, że w moje ręce wpadł tomik wierszy „Ziemia Ognista” Adama Zagajewskiego, który w wierszu o tym samym tytule napisał:
„…zabierz mnie na ziemię ognistą,
weź mnie tam, gdzie rzeki płyną pionowo, pionowo płyną
rzeki poziome”
I coś w tym wszystkim jest, w ten szary dzień chciałbym być właśnie tam, gdzie grzyby Darwina udają mandarynki.
To prawda i ja się tego trzymam.
Zawsze jest lepiej tam gdzie nas nie ma Ale czasem lepiej nie wracać aby nie zburzyć tej idylli bo pierwsze zauroczenie jest najczystsze i najpełniejsze.
Mnie się nie kojarzą z mandarynkami, a raczej z brzoskwiniami, albo miniaturowymi dyniami. A zapach był jaki?
dość słaby