Dziki wieczór z sowami
Bóbr nie przyszedł. Z bagienka odzywał się chwilę „kszyczący” kszyk. Sierpik księżyca rozcinał niebo za czarną krawędzią lasu. Zachód ciągle czerwony od zorzy, a przez trzciny dopadły mnie krople wstającej znikąd mgły. W brązowych już orlicach ćwiczył jeszcze nieśmiało strzyżyk, kiedy usłyszałem zaniepokojone sikory. W pierwszej chwili myślałem, że to kuna poszukuje kogoś, kto na lekcji z kamuflażu dostał jedynkę. Nic z tych rzeczy. Na zorzy zaczęły tańczyć dwie sylwetki sowich właścicieli, tych śródleśnych łąk. Pięknie krążyły nad odległym kościołem i wolno zbliżały się do mnie. Dwie zjawy, z ogromną miękkością leciały nad trzcinami, wzdłuż bobrzego kanału. Zawracały, znikały gdzieś w sosnach, gdzieś za starym dudkowym dębem i wracały na trzcinową trajektorię. Zauroczony zamarłem. Zmieniłem obiektyw, wiedziałem, że teleobiektywem nic nie zrobię. Za szybko, za ciemno, za pięknie. Z pobliskich drągowin zaczęły beczeć daniele. Tak intensywnego bekowiska jeszcze nie słyszałem. Pomyślałem sobie, że to wielki prezent dla oczu, uszu i… nosa. Na ciepłym okrajku wydmy zaczęły rozpuszczać się we mgle liście macierzanki. Wzruszające, że oczy widziały sowy, uszy słyszały daniele, a nos zawiesił się w macierzance. Kiedy wilgoć z lekkim mrozem przeszywała mi stopy, jedna z sów o mało nie usiadła mi na głowie. Widać mógłbym robić za jakiś słupek, ze starego drewna na odległych od ludzi łąkach. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Potem jeszcze kilkanaście razy obie sowy latały mi nad głową. Pomyślałem, że nie trzeba być martwym, aby zacząć świętować Wszystkich Świętych. Bo to jakaś zmowa, tych zza światów, że dali mi tak niezwykłe przeżycia.