Patagońskie rosiczki
Lało dziś, zrobiło się strasznie ciemno a ja za kółkiem odwiedzałem kolejne biura i punkty zajmowania czasu. Późno wróciłem w sumie do domu. Cały dzień tylko krople deszczu i szare niebo. Dużo czasu na powrót do dawnych miejsc, tych najbardziej deszczowych. Padło na wyspy wokół Ziemi Ognistej. Podczas dużego sztormu, schowaliśmy się w głębokiej zatoczce i w tak zwanym oknie pogodowym udało mi się zejść na parę godzin w miejsce gdzie chodził niegdyś Karol Darwin. To również tu, w jego głowie rozkwitała myśl o ewolucji. Dziś mamy tysiące dowodów na rozwój pokrewieństw. Wtedy, w głowie Darwina układały się kawałki paleontologiczne z zastanym światem Ameryki Południowej. Deszcze i tamtejsze chmury zlały mi się z dzisiejszą pogodą. Wróciłem do miejsca, już wysoko, na szczycie wyspy, gdzie na grądzikach pośród torfowisk pięły się czerwone kobierce rosiczek Drosera uniflora przeplatane zielonymi kobiercami niskiej rośliny Donatia fascicularis. Usiadłem tam na jednej z kępiastych traw i nie mogłem nacieszyć się czerwienią. Kleiste kropelki wilgoci rosiczek, mieszały się z kroplami deszczu, a porywy wiatru zabierały na chwilę całą wilgoć i tak setki razy w ciągu godziny. Czasem przemaszerowała obok mnie jakaś magellanka, czasem wiatr wiał tak mocno, że nie słyszałem własnego oddechu. Zimne krople przebijały skórę, ale dawały niezwykłą lekkość i ostre widzenie. Faktura rosiczek pozostała mi do dziś. Wyglądały jak najbardziej wyszukane gipiury. Z czarnym tłem torfów świeciły jak latarnie pośród wyschniętych traw. Dodam tylko, że podczas fotografowania krążył nade mną kondor wielki, zwany czasem andyjskim i czułem na sobie jego bystry wzrok. Z takich miejsc nie chce się wracać do cywilizacji. Tam jest ciągle jeszcze nienaruszona przyroda. Prawdziwa.