Przylaszczki – widok niezwykły w powojennym anturażu
Wszedłem do przylaszczkowego uroczyska i osłupiałem. Cały las przeryty przez dziki. Leje po dziczych ryjach, jak po bombach zmieniły fakturę dna lasu. Wojna przeszła tu z wielkim impetem, a jej sprawcy byli już bardzo daleko. Wszędzie gdzie zawsze rosły te piękne kwiaty, były ślady buchtowania. Cóż przyroda czasem musi przekopać ogródek kwiatowy. Wszystkiego jednak nie zaorały. Kilka kwiatków udało mi się znaleźć. Raz, że jeszcze jest wcześnie na pełnię kwitnienia, a po drugie taki samotny kwiatek, który uniknął zagłady miał nagle większą wartość. Położyłem się z aparatem i zacząłem się przyglądać fioletom i niebieskościom na tle szarzejącej i odchodzącej zimowej ziemi. Cud, pozostawiony szafir na dnie zapomnianego lasu. Czy można nie cieszyć się z takiego odkrycia? Nawet nie miałem do dzików pretensji o skopanie grządek. Zbliżałem się do wnętrza kwiatu. Zaglądałem do dopiero co pękających pręcików i patrzyłem jak pierwsze grudki pyłku opadają niczym skały po wybuchu w kamieniołomie. Znamiona słupka drżały nieco na wietrze i świeciły swoją zieloną żółcią. W pewnym momencie poczułem na sobie czyjś wzrok i delikatne szuranie w dywanie z zeszłorocznych liści. Wolno uniosłem głowę i zobaczyłem na sobie wielkie, ciemne oczy. W sumie 3 pary. Były kilka metrów ode mnie. Fotografowałem tak cicho, zaaferowany widokiem wnętrza kwiatu, że zapomniałem się ruszać. Przyszły do mnie z wiatrem, z zachodu i ze zdziwieniem patrzyły na pień moro, który trzymał się statywu. Zamarłem, choć wiatr zrywał się do gonitwy po okolicznych świerkach. Chciałem zobaczyć co się wydarzy. Sarny patrzyły jeszcze dobrą chwilę i trochę zdegustowane, wolnym krokiem odeszły w kierunku strumienia. Pełzacz leśny grał mi cały czas nad głową, a dzięciołek uparcie bębnił w suchy kikut buka. Nie spodobało się to chyba sinikowi, który gdzieś z dziupli huknął swoim, basowym „gołub”. Ołowiane chmury sunęły nad lasem, jak odwrócony do góry nogami ocean i wtapiały najcieńsze gałązki drzew w szarość przechodzącego niżu. I jeszcze na koniec smutne, zawodzące” klije” dzięcioła czarnego dopełniło leżenie na ciepłej, napowietrzonej przez dziki leśnej glebie. Świat zamarł dla mnie chwilę. Zatrzymał się w misternej wycinance przylaszczki, w jej delikatności i kruchości. Chwila tuż przy ziemi, dwa centymetry pnące się do nieba. Znów przyrodnicza baśń nad źródliskiem.