Słomiane niebo
Wielkie sterty słomy w dolinie Odry. Staje się już tradycją, że pod koniec stycznia na szczycie wielkiego stogu siedzi jego właściciel. Po co kopać w ziemi ciemną, wilgotną norę, skoro można zamieszkać w wieżowcu z ciepłej i miękkiej słomy. Sucho, ciepło i bezpiecznie. Nikt nie nawrzuca do nory kamieni, nikt nie podpali, nikt nie odważy się strzelić. I siedzi w południe taki Słomiany i obserwuje. Patrzy na rudel saren przechodzący przez oziminy, pasie wzrokiem łabędzie nieme i krzykliwe. Oblizuje się na widok stada kwiczołów objadających ostatnie jabłka z przydrożnej jabłoni. Patrzy jak myszołów poluje na myszy i jak samiec błotnika zbożowego delikatnie zawisa nad rzepakiem. Patrzy też tęsknym wzrokiem gdzieś w horyzont, może pojawi się tam ktoś potrzebny do rozrodu. Cieczka już trwa. Słomiany drapacz chmur, to cud zesłany lisowi na zimę. Ma tu wszystko, a nawet więcej. Słomy ubywa, a on przeprowadza się z okrągłych balotów do wielkich prostopadłościanów. W zasadzie, gdyby nie trzeba było się napić, to w ogóle nie musiałby wychodzić z raju, bo gryzoni w stercie w bród. Patrzyliśmy sobie długo w oczy. Trochę się poczułem jakbym patrzył na ilustrację z Małego Księcia. Lis doskonale kontrolował sytuację. Miał obliczoną odległość podchodzenia. Nie drgnął tak długo, jak długo nie przekroczyłem tej magicznej linii namalowanej w jego wyobraźni. Wstał, bez pospiechu zszedł na niższe piętro, pozaglądał na mnie z różnych przerw między balotami, po czym po dłuższym czasie pojawił się zupełnie na drugim końcu sterty, zobaczył, że odchodzę i położył się w okolicy parteru, wysuwając tylko pysk poza słomę. Znów kontrolował swój świat. Czy tak wygląda lisie niebo?
Tak i niech sobie tam żyje w spokoju. Po co go niepokoić swoją obecnością. Ma takie gigantyczne rękawy ze słomą, wygląda jak król na włościach.