Między nocą a dniem
Była jeszcze ciemna noc. Słońce ciągle było schowane za lasem. Czarne sylwetki sosen na tle jeziora wygrażały swoją posępnością. Coś jednak żyło po drugiej stronie drzewa. Cichutkie drapanie, jakiś szmer. Zza pnia zaczęły wyłaniać się kosmate uszy i wibrysy. Nieśmiało. Po chwili wysoko na drzewie kolejny szmer. Są dwie. Pokotłowały się w koronach sosen i ruszyły. Widziałem jak czarne cienie przeskakują z gałązki na gałązkę. Ich pewność zdawała się uderzać w mój strach o lecącą piętnaście metrów nad ziemią zjawę. Za każdym razem miękko lądowały na cieniutkich gałązkach kolejnego drzewa. Zmierzały do jedynego dębu w obrębie sosen. Głód po nocy wymagał od nich działania. Jedna została wysoko w koronach i przepadła w drobnych szpilkach. Druga zjechała najszybszą windą po pniu celując głową w ubogie runo boru. Gdy zeszła do żołędzi, zza drzew wyszło słońce i zdradziło rudzielca na dobre. Wiewiórki przystąpiły do pracy. Noszenie żołędzi i chowanie ich to ich zajęcie jesienne. Zniknęły w końcu w koronach i cały spektakl skończył się nagle. Był już jasny dzień.