Oręż godny Tolkiena
Patrzę czasem na zwierzęta z bardzo bliska. Pamiętam o funkcjach, o biologicznych zastosowaniach różnych rozwiązań ewolucji. O dziwnych kończynach, o aparatach gębowych, skrzydłach, przyssawkach i innych „wyrostkach”. To dla biologa jest fascynujące, wciągające i bardzo, bardzo ciekawe. Ale! Ale gdy zderzymy obrazy bardzo makro, z mikroskopów skaningowych i innych układów optycznych powiększających nam ten mikroświat z literaturą, okaże się nagle, słowo fascynujące może być zbyt małe do emocji, które pojawią się w sylwetkach często przejaskrawionych bohaterów. Fantazja, wyobraźnia i wiedza o świecie ożywionym, ale tym niewidocznym dla większości może stworzyć światy, które zabiorą nas z rzeczywistości na wiele godzin podczas czytania. Bohaterowie z rzeczywistego świata z powodzeniem mogą pojawiać się w prozie, a potem oczywiście i w filmie. Oczywiście po zabiegach pisarskich i studium wyobraźni w głowie pisarza. Tolkien w swoich powieściach powiększał czasem pająki (zdaje się, że kiedyś wielki pająk go ugryzł naprawdę) używając własnego doświadczenia do tworzenia „zwierzęcych” bohaterów swoich książek. Wojownicy, rycerze i ci wszyscy, którzy chwytali za oręż, dostawali czasem do rąk broń żywcem wziętą ze świata zwierzęcego. Pancerze i tarcze jakby uszyte na miarę chrząszczy pojawiają się w kolejnych opowieściach, a nakrycia głowy są czasem uzbrojone w aparaty gębowe. Rogate hełmy, kolce, ostrogi nawiązują do budowy karapaksów różnych bezkręgowców. Czasem i kręgowców, ale te w postaci skór z czaszkami zakładano na siebie by czuć się wilkiem czy niedźwiedziem. Jest jeszcze miecz. Rzecz częsta w literaturze. Tu też można doszukać się analogii. Od tych nieoczywistych, gdzie głownia miecza, a zwłaszcza grań przypomina pokładełko prostoskrzydłych, po wymyślne jelce, które w fantastyce przybierają kształty wyrostków na nogach chrząszczy. Wywijasy na zbroczu, ozdobne rękojeści i naznaczone herbami rękojeści często biorą się z dzikiej przyrody. I tu warto się zastanowić skąd się to wszystko bierze. Myślę, że uzbrajanie bohaterów w takie cuda bierze się z doświadczeń w terenie. Z dziecięcych, cudownych fantazji, z łapania wszystkiego co się rusza gdy ma się 10 lat. To wszystko bierze się z emocji. Kiedyś ugryzł mnie dyląż garbarz i przez wiele lat był dla mnie uosobieniem największego, strasznego monstrum. Dziś znów go spotkałem powiększyłem go, by zobaczyć jego oręż. Żuwaczki godne tolkienowskich wojowników. Myślę, że dyląż byłby świetnym pierwowzorem jakiegoś gościa, który znienacka odwiedza Śródziemie. Oddaję zatem Waszej kontemplacji wojownika z naszych lasów. Może kogoś natchnie do napisania czegoś na miarę „Władcy Pierścieni”.
Powiększyć dyląże stukrotnie i byłyby lepszymi pojazdami bojowymi od olifantów. Swoją drogą ciekawe jakie wydarzenie wpłynęło na wymyślenie orków.