Złote głowy, a nie złote
Czułem się odurzony pięknem, które rozsiewało się po wąwozie. Były ich setki. Pojedyncze i całe rabaty. Kryły się w cieniu zielonego dachu drzew. Czasem, jakiś kwiat zakwitał w przedzierającym się słońcu, tam gdzie dziurawe dachówki liści pękały na chwilę. Wyrastały i zadziwiały. Pełnia kwitnienia. Zabłąkane pająki czyhające w kwiatach na omamione pięknem i zapachem owady szukające pyłku i nektaru, zlewały się z zielenią tła. Wszystko jak w romańskim kościele, w którym warowne okienka reglamentują światło na kamiennej posadzce. Dno lasu i dno budowli czekające na pędzące fotony. Delikatny wiatr po nocnym deszczu otrzepywał ostatnie krople wilgoci, a buszujące od rana salamandry szukały już swych schronień w rumoszu skalnym i pod korzeniami drzew. Jeszcze tylko głośne rudziki śpiewały w wykrotach, dla przemykających, wielkich ważek, tuż nad złotymi głowami lilii złotogłów. Niesamowity czas.
Czas zaczarowany.Chciałoby się przenieść w to miejsce choć na chwilę. Taki piekny opis…